piątek, 6 kwietnia 2012

"Żyjemy - dobra nasza, co z życia chcesz, za życia bierz..."

... czyli dotarłam do Indonezji...

Już na lotnisku w Dżakarcie okazało się, że "wewnętrzny przymus planowania", odziedziczony po niemieckim przodku, powinnam zostawić w Polsce.
Bus do Bandung, na który miałam zrobioną rezerwację odwołano, a z 'chłopcem' obsługującym klientów nie dało się dogadać w żadnym ludzkim języku- czytaj: po angielsku...Po drobnych problemach technicznych,z dwu godzinnym poślizgiem w czasie, udało mi się złapać środek transportu do B., który przez następne 2 miesiące będzie moim azjatyckim axis mundi...

Jeszcze na lotnisku spotkałam dwójkę uroczych ludzi.
Ujmującą Indonezyjkę studiującą w Berlinie oraz Dudiego...
Dudi to lekko łysiejący trzydziesto-paro latek, niższy ode mnie o głowę, ale za to szerszy o kilka dobrych centymetrów...Pochodzi z Bandung, pracuje i mieszka na Sumatrze. Pomógł mi na lotnisku, po czym okazało się, że jedziemy w to samo miejsce, tym samym busem.
Indonezyjczyk okazał się światłym, oczytanym, z lekka cynicznym podróżnikiem, zamkniętym w ciele pracownika korporacji. Rozmowa z nim przywróciła mi wiarę w DOBRYCH ludzi, którzy w moim świecie już dawno wyginęli...
Podróż z Dżakarty do Bandung trwa zwykle ok.3 godzin, moja trwała 'zaledwie' 6...
Zakończyła się o 3w nocy, w dziwnym mieszkaniu jeszcze dziwniejszej Indonezyjki z AIESECu...

Rano dostarczono mnie- niczym zagubioną paczkę, z egzotycznego kraju- do mojej indonezyjskiej rodzinki...

Ale to już inna historia...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz